środa, 15 marca 2017

Mimo że od walentynek minął miesiąc, to dziś kilka słów o miłości.. :)
 ;
Pamiętam, że w zamierzchłych czasach, kiedy miałem jeszcze lat siedemnaście, sparafrazowałem w luźnej rozmowie z koleżanką Grabarza z Pidżamy Porno - On w "Twojej generacji" śpiewał, że nigdy nie pokocha dziewczyny, która słucha disco polo. Ja powiedziałem, że nigdy nie pokocham dziewczyny, która nie chodzi po górach.

Koleżanka mnie wyśmiała i stwierdziła, że gdy się zakocham, to nie będę na to zwracać uwagi, i że w ogóle głupoty gadam. No cóż, minęło już sześć lat od tej dyskusji i na niechodzące po górach dziewczyny nawet nie spojrzałem. Może to chore, może dziwaczne, ale coś w tym jest, że z ludźmi, którzy kochają góry łapię wspólne fale, tak jakby po miesiącu chodzenia w lesie złapał z kimś wspólny kanał na krótkofalówce. To nie jest tylko hobby - to pewien styl życia, idea, cechy charakteru i pewna wrażliwość ;)

A druga sprawa - Żadna z Was, drogie Panie, w żadnych szpilkach, balerinkach albo sukniach od Armaniego, nie będzie mi się podobać tak, jak dziewczyna na szlaku - w polarze, z plecakiem i z tym szczerym, dalekim od tego sztucznego świata uśmiechem. I właśnie w związku z tym dzisiaj pewna piosenka, która dokładnie obrazuje to, co czuję i myślę na ten temat :D



"Nie musi mieć kusych dekoltów tym bardziej chodzić w mini
byle lubiła podróż szlakami wysokogórskimi.
Nie będzie na szlaku stękać gdy jej podkład się rozmaże,
na nogach jej będą treki a chodzić będzie w polarze.." 


środa, 1 marca 2017

GórskieOpowieści #3 - Bieszczady 2014


Myślę że, obowiązkiem jest umieścić tutaj moją najważniejszą wyprawę w góry. Mój wyjazd, który choć nie był pierwszą stycznością z górami w życiu, sprawił, zakochałem się w nich do szaleństwa. W wędrówkach, szlakach, szczytach, schroniskach i całej tej otoczce, bez której dzisiaj sobie nie wyobrażam życia...


Kiedy poszedłem na studia byłem wielkim fanem KSU, ale też Starego Dobrego Małżeństwa, Wolnej Grupy Bukowina czy innych zespołów, które w swojej twórczości kładły ogromny nacisk na tematykę Bieszczadów. Słuchając tak wiecznie piosenek o "zarośniętch olchą polach dawnej wsi" i innych "zielonych bieszczadzkich aniołach" stwierdziłem, że muszę tam pojechać, bo czuję, że w tym miejscu jest coś magicznego. 


Wcześniej bywałem w górach - raz na nartach, dwa razy na wycieczkach szkolnych, za dzieciaka w Tatrach, raz na stopa w Karkonoszach (też fajna historia, ale o tym innym razem), ale ciągnęło w te Bieszczady jak wilka do lasu, więc mówię sobie, że to nic że mam tam prawie 1000 kilometrów i nie za bardzo mam z kim jechać, ja w majówkę muszę tam być.

W międzyczasie stwierdziłem, że skoro tak ciężko znaleźć jakąś żywą duszę w moim rodzinnym Gorzowie (o tym nieszczęsnym Szczecinie nie wspominając), która pojedzie ze mną w owe góry, to trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Trzy lata temu fejsbukowe grupy nie były jeszcze tak rozpowszechnione jak dzisiaj (a może były, ale ja nie miałem o tym pojęcia?), więc na oślep wpisałem w wyszukiwarkę facebookową "podróż", z nadzieją, że choć jedną, dwie osoby znajdę, bo trochę głupio na pierwszą konkretną schroniskową wyrypę jechać samemu. No i co najfajniejsze, na grupie "Podróżnik/Podróżniczka poszukiwani" nie znalazłem jednej, nie znalazłem dwóch, a znalazłem kilkanaście osób chętnych, z których później wyłoniło się osiem :)

Jakby nie było, mimo mojego małego obycia górskiego musiałem stać się "organizatorem" wyjazdu. Mapy miałem przestudiowane niczym kleryk ewangelię Świętego Mateusza, więc ustawiłem miejsce, czas spotkania, no i go! Jeszcze bez dobrego plecaka, dobrych butów, wielkiego obycia po górach, ale ze świetnym nastawieniem ruszyłem do Ustrzyk Górnych, by poznać ekipę, z jaką będzie dane mi wędrować. Przywitałem się z ośmioma osobami z facebooka, a do tego poznaliśmy pewnego zwariowanego matematyka, który wywołał w nas zadzwienie, gdy na ławce obok położył sobie piwo i kefir, a koleżanka zapytała go o cel tego egzotycznego połączenia.

                                                                                          fot. Michał Deska 


Pierwszego dnia jedynym miejscem, w które doszliśmy było schronisko pod Rawkami, i to asfaltem, bo godzina była zbyt późna na zdobywanie szczytów. Rozpoczęliśmy integrację, i zaczęła się magia gór. Gitara, świetni ludzie, wódka "po góralsku", na drugi dzień pobudka o 4 rano bo nasz kolega Matematyk bardzo chciał iść na wschód słońca na Rawkę, ale obudził budzikiem całe schronisko, a nie siebie ;)`




Na drugi dzień Połonina, słońce, szlaki, piękno, majestat, bajka, potem kolejna Połonina, Chatka Puchatka, droga do Jaworzca, w Jaworzcu miejsca na glebie nie ma nawet na schodach, stwierdzamy, że położymy się w jadalni, jak będzie cisza nocna, ale cisza nocna nastąpiła koło trzeciej w nocy :) Kolejny dzień, kolejny szlak, kolejne wspomnienia, kolejne schronisko. Przez cztery dni wędrówki, przeżyliśmy cztery pory roku, od skwaru na Wetlińskiej po deszcze i grady w drodze z Cisnej do Komańczy.

                                                                                        fot. Rafał Lejman


Cały wyjazd staję się kulminacyjnym momentem życia, od tego czasu nic już w życiu nie jest takie samo, bo właściwie nie ma od gór nic ważniejszego. Po Bieszczadach następuje fascynacja Tatrami, Beskidami i tak już idzie. Co ciekawe, z niektórymi osobami z bieszczadzkiego składu jeżdżę w góry nadal, z jedną jeździłem nawet baaardzo często, ale to już kawał zupełnie innej historii :)

sobota, 25 lutego 2017

GórskieOpowieści #2


Podczas sobotniej wizyty w Schronisku na Polanie Chochołowskiej, skorzy do przykimania na glebie na pierwszym piętrze zajęliśmy stolik i zaczęliśmy kulturalną konsumpcję kanapek i innych frykasów przyniesionych w plecaku. Obok mieścił się telewizor - właściwie mój mózg nie przyjmował do wiadomości, że ktoś w schronisku może chcieć oglądać telewizję, jednak jakiś chłopaczek właśnie w tym celu przyszedł. No dobra, chciał oglądać Bundesligę, a nie Pamiętniki z wakacji czy inną Plebanię, więc w sumie bez spinki, ale najlepsze przed nami.


Około godziny 21 przychodzi Pan i mówi, że mamy ciszej rozmawiać, bo ludzie chcą spać. Starając się mu uzmysłowić, że cisza nocna zaczyna się od 22, dowiaduję się, że mamy być cicho, bo on nie może w spokoju meczu obejrzeć. Niestety, transmisja, którą oglądali Panowie oraz ich synowie (?) była powtórką wtorkowego meczu ligi mistrzów Bayern – Arsenal. Kiedy starałem się tym biednym ludziom wytłumaczyć, że mecz zakończy się wynikiem 5-1 a transmisja to powtórka, usłyszałem, że nie będą ze mną dyskutować i hardo do 90 minuty oglądali będąc pewni, że ich okłamałem z tym wynikiem XD

Ludzie Drodzy :O Jak można przyjść do SCHRONISKA, żeby oglądać telewizję, a w szczególności powtórki meczów i kręcić aferę, że o 21 ktoś pije piwo i głośno rozmawia? Przecież to jest jakiś dramat, i gdyby nie to, że ta historia rozbawiła nas w sumie do łez, to bym się nawet mocno zdenerwował. Co się dzieje z ludźmi, gdzie pozytywna energia, radość z bycia w górach, wspólne rozmowy, rozmyślanie o szlakach na kolejny dzień? Czy naprawdę ważniejsza jest powtórka meczu z wtorku?

sobota, 11 lutego 2017

WujekDobraRada #2


Znacie ten ból, gdy chcecie jeździć w góry co miesiąc, a nie macie tyle pieniędzy? Pewnie nie znacie, bo studia macie za sobą i stać was, bo pracujecie ;) Ale jeśli chce się ciągłe wyjazdy w góry pogodzić z dziennymi studiami, pojawiają się czasem pewne kłopoty ekonomiczne. Chciałem więc dziś przedstawić Studencki Poradnik Taniego Podróżowania     
po polskich górach ;)

1. TRANSPORT - Pamiętaj, PKP TWOIM PRZYJACIELEM. Jakkolwiek tragikomicznie by to nie brzmiało, w przypadku mieszkania na Podlasiu, Pomorzu czy w innych rejonach, gdzie jest kawał drogi od gór, jest to jedyny optymalny środek transportu. Ustawowa zniżka 51%, do tego 10, 20, 30 %, gdy kupi się bilet wcześniej sprawia, sprawia, że całą Polskę można przejechać za śmieszne pieniądze.

P.S Jeśli ktoś ceni sobie trochę luksusu, polecam zawsze sprawdzać, czy jest to pociąg TLK czy IC, wbrew powszechnej opinii są to pociągi w tej samej cenie, a różnią się standardem, w IC są bezprzedziałowe wagony, lampki, gniazdka do prądu, woda w toalecie i tego typu luksusy. (Oczywiście dużo taniej będzie stopem, ale na to często nie pozwala czas, bo w góry jeździ się najczęściej w nocy, tak by rano iść prosto na szlak)



2. NOCLEGI - Nigdy ale to nigdy nie rezerwuj noclegów. Idziesz do schroniska, przyjąć Cię muszą, choćby na glebę. Taka rola schroniska i taki jego obowiązek wynikający z regulaminu PTTK. To akurat nie jest wybitna oszczędność, bo z reguły kilka złotych różnicy, ale musiałem ten temat poruszyć, gdyż ja po prostu wolę spać na glebie :)

Na co dzień warto również oddawać krew. Pomijając etyczne aspekty obdarowywania kogoś życiem, wiele schronisk uczestniczy w akcji dawcomwdarze.pl i daje zniżki 10-20% dla krwiodawców.

3. JEDZONKO - No cóż, jeśli chcecie by było tanio, to trochę podźwigacie. Obiadki w schroniskach do tanich nie należą, więc warto kupić prowiant jeszcze w cywilizacji. Puszki z jedzeniem, pasztety, warzywa, zupki chińskie, słodycze - co kto lubi, wybór duży jak w kuchni u Magdy Gessler. 

Warto też pamiętać, żeby zrobić zakupy w markecie, a nie w wiejskim sklepiku przy wejściu na szlak, jeśli nie chcecie na chleb, masło i kilka kabanosów wydać całego budżetu. P.S Polecam wafelki Estella z Biedronki, miodzio :D

4. PICIE - To samo, proszę Państwa. Też nie pijam na co dzień wódki, ale rachunek ekonomiczny jest nieubłagany. Lepiej kupić połóweczkę wiśnióweczki i wrzucić w plecak, niż raczyć się piwami w cenie 8zł/0,5l. Najtaniej zaś jest zupełnie nie pić, ale wiadomo, Poland ys Poland :)

http://subiektywnyprzewodnikpogorach.blox.pl/2012/03/Okologorskie-migawki-rozne-cz-4-na-razie-ostatnia.html

5. UBIÓR I SPRZĘT - Tutaj kwestia jest dość drażliwa. Oczywiście chodzenie w tych osławionych już szpilkach na Giewont, albo w trampkach na Świnicę jest elementarnym brakiem mózgu i na takich ludzi nie ma sensu w ogóle tracić czasu. Często jednak wśród znajomych, kiedy pytam czy pojadą ze mną w Beskid, panuję odpowiedź "Nie mam odpowiedniego ubrania".. 

Uwierzcie, w taki Beskid Sądecki czy Żywiecki, w lato czy wiosnę, nie trzeba mieć super- ultra- mega- najnowszych termoaktywnych kombinezonów Salewa Mountain Extra Deluxe. Buty mają być nieprzemakalne, ubrania wygodne, plecak ma mieć pasek biodrowy i nie rozpadać się. I wszystko jest do zrobienia. Sam inwestuję w sprzęt i ubiór, bo oczywiście lepiej mieć lepsze buty niż gorsze, koszulkę termoaktywną niż bawełnianą, plecak Deutera niż marki tesco, ale nie można popadać w przesadę - Brak odpowiedniego sprzętu nie zawsze musi być barierą do pójścia w NISKIE góry :)

sobota, 4 lutego 2017

Subiektywny Ranking Schronisk okiem "Glebowicza"


Co roku pewien znany miesięcznik górski wydaje ranking schronisk PTTK, w którym to rozpisuje się na temat półeczek, szafeczek, firanek w pokojach i innych kabin prysznicowych. Oczywiście w pewnych kwestiach się z nim zgadzam, ale kiedy zobaczyłem, że bieszczadzka Chatka Puchatka zajmuje ostatnie miejsce, stwierdziłem, że ja czego innego oczekuję od schroniska i inaczej rozumuję schronisko. 

Dzisiaj będzie więc ranking według glebowicza, plecakowicza i miłośnika schroniskowych integracji.

Najważniejszą kategorią jest atmosfera tworzona przez właścicieli/dzierżawców/pracowników - to czy witają mnie z uśmiechem, czy widać, że to co robią daje im radość i czy traktują mnie jako gościa, czy jako klienta. Następnymi kryteriami są: wystrój jadalni, ceny, wygląd zewnętrzny i położenie oraz klimat, jaki tworzą ludzie. Dwa ostatnie kryteria nie są bezpośrednio zależne od właścicieli schronisk, więc wszystko z lekkim przymrużeniem oka :)


1. Pięć Stawów (Tatry Wysokie) - The Best. Nie tylko w Tatrach, ale we wszystkich polskich górach. Najwspanialsze, najcudowniejsze, mógłbym rzucać superlatywami do rana, ale zrobi się zbyt słodko. Minusów nie ma, jedynym może być tłum ludzi w ciągu dnia, ale ciężko odmawiać ludziom prawa do odwiedzenia takiego miejsca ;) Tłum na glebie i spanie na dworze nie przeszkadza zupełnie, to już jest tłum zupełnie innych ludzi, niż tych za dnia :)





2. Krawców Wierch (Beskid Żywiecki) - Bardzo fajni goście to prowadzą, gitara jest na stanie, co wcale nie jest niestety standardem w beskidzkich bacówkach. Moim zdaniem, dokładając do tego dołożyć bardzo przyjemną okolicę, to mamy najlepsze beskidzkie schronisko. 


                              źródło: http://sadorg.com/px/index.php?showimage=82


3. Chatka Puchatka (Bieszczady) - Za to wszystko, co tworzy ją najciekawszym schroniskiem w Polsce - Począwszy od nazwy, poprzez piękne położenie, historię gospodarza Lutka Pińczuka, a kończąc na spartańskich warunkach, które tworzą cały bajer tego miejsca.


                        źródło: https://bartmark.flog.pl/wpis/7122997/chatka-puchatka


4. Bacówka pod Małą Rawką (Bieszczady) - Wizualnie jak każda bacówka wg Moskały, ale jednak ma coś w sobie innego niż pozostałe. Do tego najlepsze piwo grzane na świecie. Zawsze wspominam miłą atmosferę, minusów nie doświadczyłem.

5. Pasterka (Góry Stołowe) - Schronisko przy wsi, z łatwym dojazdem dla aut, co zawsze psuje troszkę klimat, ale byłem bardzo pozytywnie zaskoczony tym miejscem. Generalnie największym plusem jest gleba w "katakumbach" i przezabawny regulamin spania na glebie. Jest też na stanie gitara, co nie jest częste w sudeckich schroniskach. Widać na pierwszy rzut oka, że tworzone przez ludzi z pasją.


6. Hala Kondratowa (Tatry Zachodnie) - Również w pięknej okolicy, bliska odległość od cywilizacji to z jednej strony minus, z drugiej plus. Pani Basia specyficzną kobietą jest, ale zdecydowanie bardziej in plus. Jedyne schronisko w Tatrach w klimatach bacówki-moskałówki, malutkie, klimatyczne, przyjemne.


7. Jaworzec (Bieszczady) - Tu za bardzo nie wiem, co napisać. Po prostu to miejsce musi być w pierwszej dziesiątce i nie ma innej opcji.


8. Chata Baców w Korbielowie (Beskid Żywiecki) - Na minus z pewnością lokalizacja przy drodze. Nie jest to jednak typowy przydrożny zajazd, gdy wejdzie się, czuć na dzień dobry piękny klimat typowego schroniska. Przemiła Pani Gaździna zarządzająca schroniskiem. Na plus również liczenie zniżek od gleby, to nie zdarzyło mi się w żadnym schronisku.


9. Markowe Szczawiny (Beskid Żywiecki) - Markowe to książkowy przykład, że schronisko może być duże i pięknie wyremontowane, a nie stracić górskiej atmosfery. Bardzo fajne podejście do gości, świetna gleba na strychu z wygodnymi materacami :)


10. Chochołowska (Tatry Zachodnie) - Mimo że ogromne, to zachowuje fajny klimat. Problemy z glebą nie wynikają z wymysłów władz schroniska, a z przepisów, więc nie ma co się czepiać. Cena noclegu tania, zniżki dla krwiodawców liczone. Samo miejsce, jakim jest Polana Chochołowska, okoliczne kapliczki i szałasy z pewnością też podnoszą ocenę.


Celowo nie dodawałem takich miejsc jak Schroniska na Końcu Świata, ani Chata Socjologa, bo to już bardziej chatki niż schroniska i oczywiście z definicji są level wyżej :) Nie było też schronisk prywatnych, jak np. Cyrla w Sądeckim.


piątek, 3 lutego 2017

Najdziwniejszy Górski Wyjazd 


Skoro ma to być blog, wypadałoby chyba nie tylko porównywać góry do matek, żon i kochanek, ale opisywać też swoje górskie wojaże. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla kogoś, kto chodzi  po górach czytanie o tym, jak ktoś inny chodzi po górach, może być nudne niczym wykłady z Oceanografii Fizycznej na mojej uczelni. No chyba, że nazywałbym się Jerzy Kukuczka albo Andrzej Bargiel. 
Niestety muszę Was zmartwić, nie nazywam się tak, więc opisywać będę tylko te wyjazdy, które się jakoś wyróżniają, są nietypowe, zwariowane, albo po prostu dziwne. I wyjazd w Tatry, z którego właśnie wróciłem, zdecydowanie mogę zakwalifikować do wyjazdów dziwnych. A właściwie był to najdziwniejszy górski wyjazd w moim 23-letnim życiu.

Generalnie moja miłość do gór jest jak Romea do Julii, cały czas coś pod górkę. Studiuję dziennie, weekendy często w pracy, w tym roku licencjat, pieniążki się rozchodzą i odłożyć ciężko, w Tatry mam ponad 900 kilometrów, a minimalny czas dojazdu pociągiem to 13 godzin. No ale cóż, kiedy zobaczyłem, że mój górski kompan jedzie do mojej kochanej „Piątki”, to przestało mnie interesować, że jestem aktualnie w trakcie sesji, przeżywam ekonomiczny kryzys i że znów będę się musiał zmierzyć z moją największą fobią czyli jechaniem nocnym pociągiem, i stwierdziłem, że skoro Piąteczka wzywa to cóż, tam jest moje miejsce gdzie serce woła mnie. Są w końcu w górach miejsca fajne, fajniejsze, najfajniejsze i są miejsca święte, jak schronisko w D5SP. No ale dobra, do rzeczy…

Po przejechaniu tych nieszczęsnych 900 kilometrów, podczas których udało się może zmrużyć oko na 40 minut, jestem w Zakopanem! Wypożyczam raki, kupuję w Tesco co trzeba, grzecznie dziękuję wąsatym panom oferującym noclegi i taksówki i idę się spotkać z moimi górskimi towarzyszami, którzy właśnie wcinali śniadanko. Nie ma czasu na głupoty, chcemy zrobić dzisiaj coś więcej niż samo wejście do schroniska, więc czym prędzej ładujemy się do busa i dojeżdżamy na Palenice. 
Szlaku na 5 chyba nie ma sensu opisywać, bo koń jaki jest każdy widzi. Asfalt, toi toie, Wodogrzmoty, regle..

Im wyżej tym pogoda zaczyna coraz bardziej płatać figle, i niestety, ale zdajemy sobie sprawę, że o godzinie 14 maszerowanie dla nas się kończy. Szaleje zamieć śnieżna, widoczność w niektórych momentach zmniejsza się do minimum, a resztę dnia spędzamy w schronisku, za wyjątkiem króciutkiego spaceru na Wielki i Mały Staw:







Wieczór mija nam jak to w Piątce – Wino, kobiety, śpiew, gitara, zagorzałe dyskusje, tu ktoś się ustawia na basecamp po Everestem, tu przychodzą maturzyści  z gitarą (pozdrawiam ekipę!), tutaj próbuję jakiemuś francuzowi wytłumaczyć gdzie leży Szczecin, i to angielszczyzną płynną jakiej na trzeźwo nigdy bym z siebie nie wykrztusił. Wieczór wesoły, ale spokojny, lecimy w kimę, bo trzeba będzie wstać  na drugi dzień, w końcu nigdzie dzisiaj nie poszliśmy.

Na drugi dzień plan jasny – Zawrat, a potem wrócić, ogarnąć się i schodzić do Palenicy, by zdążyć na kolejny pociąg śmierci. Pogoda stanowi przeciwieństwo dnia poprzedniego, patelnia, widoki piękne ale śniegu w niektórych miejscach po pas:




W połowie tego naszego pięknego spaceru, który z powodu wysokiego śniegu, oraz ciągłych przerw w celu wspólnego kontemplowania piękna gór, stwierdzam, że zawracam. Towarzysze na czuja, bo szlaków za cholerę nie widać, uderzają na Zawrat, a ja podziwiam widoczki:






Więc tak sobie idę, i zaczynam rozmyślać – Kurde, przecież nie zdobyłem żadnego szczytu. Ba, nawet przełęczy nie zdobyłem, bo przecież na Zawrat szedłem. Jedyne co zaliczyłem to Schronisko i stawy, których i tak nie widać spod śniegu. I tak myślę, czy to mi się  w ogóle opłacało?? Ale wtedy przypominam sobie słowa Jacka Walkiewicza - „Są w życiu rzeczy, które warto i są rzeczy, które się opłaca. Nie wszystko, co warto się opłaca i nie wszystko co się opłaca, warto”. No właśnie…

W żaden sensowny sposób nie opłacało mi się tu przyjeżdżać. W trakcie egzaminów, z kłopotami z kasą, tłuc się łącznie 1900 kilometrów tylko po to, żeby przesiedzieć pół dnia w schronisku i przespacerować się doliną koło Stawów. Ale Warto. Warto uciec chociaż na te kilkadziesiąt godzin od codzienności, poczuć moc gór, moc natury w czasie zamieci śnieżnej, popatrzeć w pełnym słońcu na Szpiglasowy, przejść się wzdłuż jeziorek, poznać w Piątce kolejnych świetnych ludzi i już planować z nimi kolejne wyjazdy :)



poniedziałek, 30 stycznia 2017

O Majstrze Biedzie i o prawdziwych "Ludziach Gór".


Dzisiaj będzie bardziej na poważnie, i troszkę dłużej. O niepowtarzalnej postaci Majstra Biedy i o tym, kim są prawdziwi ludzie gór.                                                                                 
Podczas mojego pierwszego wyjazdu w Bieszczady, przejechawszy pociągami i innymi busami ponad 900 kilometrów, na ostatnim etapie, jakim była przesiadka w Lesku na busa do Ustrzyk poznałem niesamowicie ciekawą starszą panią. Miała czerwoną chustę na czole, popijała butelkowego Leżajska, i ni stąd ni zowąd zaczęła interpretować mi teksty Siczki z KSU i opowiadać o swoim życiu w Lesku. Spotkanie fajne, kobieta miła, ale nie o niej dziś będzie ;)

Bardziej zanurtowała mnie myśl, jaka przyszła do mnie po przyjeździe. Z racji tego, że była to majówka, przeszedłem przez prawie wszystkie z bieszczadzkich schronisk, poznałem milion wspaniałych osób, prześpiewałem setki przebojów o bieszczadzkich aniołkach i diabełkach, ale uświadomiłem sobie, że przez te wszystkie dni poznałem jedynie takich samych turystów jak ja, a nikogo z prawdziwych ludzi Bieszczadów. Ludzi, którzy tam na co dzień żyją, pracują, znają każdy kawałek tych gór i są ich historią. Oprócz tej jednej, jedynej babcinki z Leska.

„Góry to ludzie, którzy je noszą w plecaku” to moje motto, credo, przewodnia myśl każdego wyjazdu. Trzeba chyba jednak zauważyć, że nie tylko ci ludzie z plecakiem, z którymi wymieniasz się uwagami co do przewyższeń na zielonym szlaku i wyjesz „Gdzie ta kejaaa” w schronisku, ale też ludzie którzy w tych górach są i żyją na co dzień.

Dlaczego o tym dziś piszę? Bo swego czasu, jak jeszcze nie było Instagrama, ani nawet Starbucksa w Polsce, działałem w harcerstwie i często śpiewało się przy ognisku „Majstra Biedę”. Pewnie ten, kto kiedykolwiek w jakikolwiek sposób harcerzył, piosenkę zna. Fajna, miła historyjka o Panu, który „rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady”, zanim to było modne :): Siadał nad rowem, wyjmował chleb, którym dzielił się z psem, śpiewał do gwiazd, i znał bieszczadzkie ścieżki jak swoje pięć palców, taka romantyczna historia o prawdziwej wolności.




Jakież było moje piękne zdziwienie, gdy dowiedziałem się po latach, że to nie jedna z miliona historyjek napisanych na potrzeby piosenki. Że MAJSTER BIEDA ISTNIAŁ NAPRAWDĘ, nazywał się Władysław Nadopta i umarł zaledwie 12 lat temu, a ten przydomek wysnuł dla niego, znany każdemu miłośnikowi poezji śpiewanej, Wojtek Bellon. I znał go tam każdy. I jest Bieszczadu legendą, tak jak Sabała legendą Tatr. I to on tworzy góry, a nie sprzedawcy chińszyzny na deptaku w Polańczyku. I choć w ostatniej zwrotce tej piosenki pojawia się tekst „Wiatrem niesiony odpłynął w przeszłość”, to, co ciekawe, Bieda przeżył Bellona.

I to taka refleksja. Polecam zapoznać się z postacią, bo choć okazji osobiście poznać nie miałem, to widać że przeciekawy i przesympatyczny chłopina to był ;) Ale polecam też czasem, zamiast pędzić, zdobywać na czas GSB, GSS, kolejne szczyty do korony Polski, Tatr, czy Bóg wie czego jeszcze, spotkać prawdziwych ludzi gór, takich ze wsi, w których Diabeł mówi dobranoc, a deszcz pada do góry. Fajne uczucie, a poza tym, może porozmawiacie z kimś, o kim za kilkadziesiąt lat jakiś nowy Bellon napisze piosenkę, które będą śpiewać kolejne pokolenia? ;)